czwartek, 31 marca 2016

Perfumy "Modern Muse" Estee Lauder

Ostatnio w moim kominku niewiele się pali. Staram się uszczuplać zapasy, a co róż na rynek wchodzi coś nowego. I tak zamiast mniej, jest coraz więcej i więcej i więcej... Nie narzekam, aczkolwiek szkoda mi, że tak mało czasu spędzam ostatnio w domu. Moim substytutem są jednak perfumy, które ubóstwiam. Noszę je codziennie, dobieram zapachy do nastroju i pogody. I wtedy świat od razu wydaje się przyjemniejszy. :D Dziś prezentuję mój kolejny flakon. Tym razem z nieco "wyższej" półki. Dostałam je niedawno na urodziny i zniknęły w drastycznie szybkim czasie, bo oto jestem w połowie. Co ciekawe, do momentu aż nie otworzyłam pudełka, byłam przekonana, że firma Estee Lauder produkuje tylko kosmetyki, a tu takie zaskoczenie. :) A jak się spisał ten nieduży, uroczy flakonik?


Modern Muse to typowo kwiatowy zapach. Nie jest to jednak bardzo świeża i radosna kompozycja, kojarzona z lekkością łąki, latem. Modern Muse pachnie przede wszystkim jaśminem. Gęstym, kobiecym i wieczorowym. W tle, na początku jest jeszcze mandarynka, która dodaje aromatowi lekkiej pikanterii i utrzymuje się przez około pół godziny. Potem zapach staje się mocno mydlany. Do głosu dochodzą inne białe kwiaty i całość sprawia wrażenie jednej wielkiej bańki mydlanej. To naprawdę mydło! I w zasadzie to jest najgorszy moment tych perfum, choć nie drażni aż tak jak mogłoby się wydawać. Zapach dodatkowo jest lekko cierpki i nadal jaśminowi, co sprawia, że wciąż dobrze się go nosi. Dolne nuty czuć dopiero po kilku godzinach. Wyłaniają się powoli i czują je w zasadzie tylko osoby, które nie przyzwyczaiły się do zapachu perfum (zawsze wtedy uwielbiam wąchać mój sweter, gdy zakładam go prosto z wieszaka po pracy :D). Do głosy dochodzi tu wanilia, słodka i przyjemna, w towarzystwie surowo-drewnianych nut, a kwiatów nie czuć już praktycznie wcale. Mój ulubiony moment jest jednak gdzieś w połowie trwania tego zapachu w ciągu dnia, pojawia się na chwilę, by zaraz zniknąć. To mocny, głęboki szypr (choć perfumy niby szyprowe nie są ;p), doprawiony paczulą i piżmem, prawie nieuchwytny, ale tak wyraźny, że wszędzie poznałabym tą nutę. Uwielbiam! Ogólnie perfumy nadają się na co-dzień, do pracy. Są eleganckie, zmysłowe, jaśminowe i głębokie. Jeśli nie mamy innych perfum, można użyć ich również na wieczorną kolację w restauracji. W tej roli też doskonale wypadną. Dla mnie bardzo ładny zapach (choć za kwiatami nie przepadam). Natomiast nie jest wybitny. Lubię go i tyle, ot co ;))).

Ocena: 8/10

środa, 23 marca 2016

Perfumy "Cash (Woman)" La Rive

Dziś zaprezentuję Wam drugi z moich toaletkowych perfum. Jako, że zazwyczaj nie wychodzę z domu bez choćby jednego psiknięcia się czymś pachnącym, a sporą część czasu niestety spędzam poza nim, to aromaty te towarzyszą mi codziennie, przez większość mojego dnia. Perfumy, które dziś Wam przedstawiam, to kolejna, podobna półka cenowa z niemal identyczną dostępnością w sklepach co prezentowane wcześniej Blame od Jean Marc. Drogeryjne, niedrogie czyli coś co może zadowolić wiele osób. Zatem zapraszam. :)


Cash swoją nazwą i wyglądem ma nawiązywać do bardzo znanych perfum od Paco Rabanne, czyli nic innego jak damska wersja One Million, znana jako Lady Million. Ponoć zapachy są również bardzo zbliżone i mają podobną wytrzymałość, co powinno zainteresować fanki powyższej kompozycji biorąc pod uwagę kilkukrotnie, jeśli nie ponad 10-krotnie niższą cenę. Ja jednak nigdy nie miałam okazji wąchać Lady Million, dlatego plotkom tym nie mogę dać stu procentowej wiary :). Cash to przede wszystkim intensywna mieszanka owoców Hurmy (ich miąższu) z paczulą i lekkim ambrowym podbiciem. I choć za paczulą poszłabym wszędzie, bo zwyczajnie ją uwielbiam, to w tej wersji jednak traci swojego pazura i staje się jakby owocowym cieniem, choć o dużej mocy. Poza tymi głównymi składnikami, które wiodą prym przez przynajmniej kilka godzin, czuć jeszcze kwiaty, głównie champacę, natomiast pozostałe mi gdzieś umykają i nie umiem ich doprecyzować. Poza tym w tle pojawia się piżmo i trochę drewna, które ukazują się dopiero pod koniec, zapalając się na chwilę i gasnąć, gdy większość zapachów już się ulotniła. Podobnie jest z granatem, którego czuję dopiero na następny dzień, nadaje on lekko kwaśny i cierpki aromat. Najsłabiej z kolei wyczuwam tutaj nuty zielone, obecne tylko w pierwszej chwili od aplikacji perfum na skórę, są ostre i świeże i nadają intensywności by potem całkowicie zniknąć. Mieszanka ciekawa i mówiąc szczerze pokochałam ten zapach, gdy tylko zaaplikowałam ją w sklepie po raz pierwszy kilka lat temu. Pryskałam się nią wtedy intensywnie przez dwa miesiące, by potem ulec całkowitemu znudzeniu. Zapach po jakimś czas stał się jakby nieprecyzyjnie dobrany, jakby jednych składników było za dużo, innych za mało. Prosty, słodki i choć przyjemny, to nie odznaczał się dla mnie niczym szczególnym. Mam z nim jednak bardzo dobre wspomnienia :). Obecnie stosuję go do pracy, choć mój flakon sięga już dna. Kompozycja dobra, ale nie skusiłabym się ponownie.

Ocena: 6/10

niedziela, 20 marca 2016

Wosk "Cabana Splash" Bridgewater Candle

Obiecałam więcej recenzji wosków w najbliższym czasie, to są :D! Dziś zapraszam na bardzo tropikalną i baaardzo owocową mieszankę prosto z kubańskich wysp. Po wczorajszym relaksie w towarzystwie morskich, rześkich i wodnych nut znad błękitnej wody, dziś energetyzuję się witaminowym mixem z nową na moim blogu firmą Bridgewater Candle. Znacie? Ja już jakiś czas temu zaopatrzyłam się w kilka ich wosków, które nareszcie znalazły moment by się ujawnić w postaci recenzji. Zapraszam w takim razie na letnie orzeźwienie wśród tropikalnych drinków. :)


Pierwsze co muszę powiedzieć, to, że wosk pachnie nieziemsko! To idealne odzwierciedlenie tropikalnych kurortów, egzotycznych wysp i drinków z palemką! To przede wszystkim owocowy mix doprawiony świeżością. Wyraźnie czuję tu papaję, która wybija się na pierwszy plan. Uwielbiam jej słodycz i lekkość. W tle pojawiają się także inne owoce jak ananas, pomarańcza, mango, a wszystko doprawione jest zapachem wiatru i oceanicznej bryzy. Całość utrzymana jest w wyjątkowo radosnym, lekkim tonie, jak pyszny, świeży drink u upalny poranek na Kubie. Słońce dopiero wstaje, błękitne niebo rozpościera się nad nad nami, obok szumią palmy, pod nami piasek, a my w słomkowym kapeluszu popijamy pyszny owocowy trunek. Idealny, sielski, a zarazem wakacyjny obraz. W sam raz kiedy za oknem szaro i ponuro. Można na chwilę przenieść się w inne klimaty i poczuć tą wakacyjną beztroskę. Dla mnie ten wosk jest cudowny, idealny! Jeden z ulubieńców!

Ocena: 10/10

sobota, 19 marca 2016

Wosk "Ocean Star" Yankee Candle

Ostatnio chodzą za mną same świeże i tropikalne zapachy. Lekkie, przystępne, z jakąś nietypową nutą. Chyba bardzo potrzebuję wiosny i lata i tęsknię już za ciepełkiem, kąpielą w basenie i wylegiwaniem na słońcu. Na całe szczęście wciąż mam woski zapachowe. Dlatego dziś postawiłam na tropikalną sesję, lekko relaksującą, przywołującą miłe wakacyjne wspomnienia. Z głośników leci Tropical Deep House, a wosk Ocean Star właśnie topi się w kominku. Polecam taką kombinację, relaks gwarantowany!  :)


Ocean Star to niezwykle świeża kompozycja. Jest w niej pełno wodnych nut, które wybijają się zarówno na sucho jak i podczas palenia. Są chwile kiedy bardzo przypomina mi poprzedni wosk z Bartka, jest jednak bardziej nieuchwytny i .... "mokry". Z drugiej strony fani Beach Walk powinni go pokochać, bo oba zapachy mają coś wspólnego. Wosk ten nadaje chłodny ton pomieszczeniu, jednocześnie sprawiając, że staje się bardziej eleganckie. Wyraźnie czuję w nim aromat morskiej bryzy, jodu i tej mieszanki, która kojarzy nam się z otwartym morzem. Mam wrażenie, że gdzieś w dolnych warstwach ukryta jest też mięta, która nadaje świeżości i lekkości, choć nie czuć jej bezpośrednio w wosku. Całość utrzymana jest w klimacie mocno tropikalnym, wakacyjnym, jak leniwe wypoczywanie nad otwartym basenem obok hotelu. Nazwa z pewnością trafiona, choć co do samej rozgwiazdy nie jestem przekonana, zresztą i tak nie wiem jak rozgwiazda pachnie ;p. Z pewnością trafi w świeże gusta, którym potrzeba odrobiny lata zamkniętego w tym kolorowym maleństwie. Jedyna wada, to brak intensywności, wosk jest wyczuwalny, ale jak dla mnie odrobinę za słabo. Warto jednak się na niego skusić, choć dostępny jest na razie tylko na allegro i stronach zagranicznych. :)

Ocena: 8/10

sobota, 12 marca 2016

Wosk "Sensuous" Bartek Candle

Zakupiłam ten wosk zupełnie przypadkiem. Podczas jednych z moich zakupów olejków do aromaterapii zauważyłam go na wystawie i ciekawość wzięła górę. Jak taki zapachomaniak jak ja mógłby przepuścić taką okazję i nie spróbować czegoś nowego? Wosk nie był drogi, bo w granicach 2-3 zł, trudno było nie zaryzykować. Co do wyboru zapachów, to niestety nie było ich za wiele, bo z tego co pamiętam, to... był tylko ten jeden :D. I tak jakoś doczekał się w końcu swojej premiery w kominku. :) Dziś po raz pierwszy mam okazję zaprezentować Wam wosk od "Bartka"! :)


Pierwsze co mnie zaskoczyło, to fakt, że wosk na zimno wcale nie pachniał. Sensuous po odpakowaniu z foli wydawał tylko lekkie tchnienie aromatyczne i to tylko wtedy gdy wcisnęło się nos bezpośrednio w wosk. Lekko zaniepokojona wrzuciłam jednak standardowo 1/4 tarteletki do kominka i czekałam na efekty. Czekałam, czekałam i czekałam... Po 30 minutach uznałam, że pora wrzucić kolejne ćwierć. I wtedy zaczął do mnie docierać zapach. Powoli, delikatnie, coś tam odżyło. A kompozycja była dziwna, jakby lekko znajoma. I wtedy przypomniałam sobie. To taka lekka wersja wosku z Little Hooties o nazwie Oceanic Wave. Lekko wodny, cierpki, jakby zroszone wodą liście w jakiś późno jesienny dzień, z lekko perfumową nutą w tle. Zapach bardzo przyjemny, powiedziałabym taki typowo październikowy. Przypomina chwilami November Rain, ale w wersji samplera, wosk podobał mi się mniej. Ogólnie kompozycja Sensuous całkiem ok, nie ma tu zbędnych plastikowych nut, a sama gama zapachowa jest nawet niezła, natomiast intensywność pozostawia wiele do życzenia. Z przyjemnością dopalę resztę, jednak już wiem, że przy moim tempie palenia, wosk zniknie w trymiga.

Ocena: 7/10

środa, 2 marca 2016

Perfumy "Blame" Jean Marc

To pierwszy tego typu produkt, recenzowany na moim blogu! Jako prawdziwa zapachoholiczka, w moim życiu nie może zabraknąć tego najistotniejszego, codziennego, zapachowego czynnika jakim są perfumy! Tak samo jak w przypadku wosków, mam też bzika na punkcie tych małych, pięknych, nieraz fantazyjnych flakonów, które zdobią moją toaletkę i umilają mi dzień, niezależnie od tego czy idę do pracy, czy pragnę spotkać się ze znajomymi. Uwielbiam z perfumami kombinować. Co jakiś czas nosić co innego, w zależności od mojego nastroju i pory dnia. Raz są to mocne, głębokie i kobiece kompozycje, innym razem lekkie, dziewczęce lub słodkie. Każdych mam ochotę spróbować, powąchać i przetestować, cieszyć się obserwując jak rozwija się ich zapach i zaspokajać moje zapachowe zmysły! Dziś prezentuje Wam zapach, który w moim posiadany jest od dwóch lat, ale ostatnio testuję go bardziej "namolnie" niż zwykle i noszę praktycznie na-okrągło. :D Jeśli macie tego samego perfumowego bzika co ja, to zapraszam na recenzję! :)


Opisując te perfum powinnam zacząć od tego, że je wprost uuuuwielbiam! :D Nie poznałam do tej pory, równie pięknej kompozycji co ta. Blame, to perfumy typowo szyprowe-owocowe, czyli moja ulubiona grupa olfaktoryczna. Nie przypominają mi typowych, kobiecych perfum, o nieee. Nie ma w nich dużej ilości kwiatów, wanilii czy drzewa sandałowego. Nie przypominają ani ciężkich, kobiecych i mocno wieczorowych kompozycji jak Chanel, ani tych lekkich, zwiewnych czy słodkich jak Naomi Campbell. To zupełnie inny gatunek :D. Ja czuję w nich głównie paczulę, nic więc dziwnego, że tak bardzo mi się podobają. Zaraz po magicznej paczuli do głosu dochodzi jeszcze ambra i pieprz, które idealnie się równoważą. Całość otulona jest natomiast delikatnym, i prawie nieuchwytnym aromatem brzoskwiń, których choć nie czuć samych w sobie, to nadają słodyczy i przytulność. W kompozycji obecne są jeszcze mandarynki, lilie, róża i geranium, ja natomiast nie jestem w stanie ich uchwycić. Dla mnie Blame to taka mocno unisexowa kompozycja, która nawet bym powiedziała, czasami przeważa na stronę męską. Kobieco robi się dopiero, kiedy perfumy trochę zwietrzeją, czyli (niestety :( ) już po kilku godzinach. Wtedy słodycz brzoskwiń jest bardziej wyczuwalna, choć subtelna. Niemniej jednak, pomimo skąpej trwałości, uwielbiam ten zapach. Jest głęboki, niepowtarzalny, i ma w sobie coś trudnego do zidentyfikowania, coś jednocześnie gorzkiego i surowego, z zarazem przytulnego i słodkiego. Cudo! Kiedy tylko mam je na sobie przypomina mi się schyłek gorącego lata, gdy byłam jeszcze nastolatką. Gęste, wilgotne, ciepłe wieczory, spędzane beztrosko w towarzystwie przyjaciół. Nie wiem dlaczego, ale Blame dosyć mocno kojarzy mi się w czymś z woskiem Morning Air od Yankee Candle. Ma tą samą ciekawą, trudną do identyfikacji nutę, którą ja określiłabym jako głębię. Nie są to sensu stricte takie same zapachy, ale mają wiele wspólnych cech. Dla fanek MA, Blame może okazać się idealny! :) Ja jestem zakochana i chyba zaczynam myśleć o kolejnym flakonie! :)

Ocena: 10/10 <3